autor: Piotr Cieśliński
konsultacja: Krzysztof Ziołkowski
Sondy
Sondowanie
układu słonecznego
Najważniejsze
misje kosmiczne
Technika
lotów pozaziemskich
Sondowanie układu słonecznego
Za cel pierwszych misji sond obrano najbliższe nam ciało niebieskie - Księżyc.
W pierwszych miesiącach podboju kosmosu kilka amerykańskich i rosyjskich
sond próbowało dolecieć do Srebrnego Globu. Bez powodzenia. Dopiero rosyjska
Łuna 1 w styczniu 1959 roku zbliżyła się i minęła Księżyc. Nie był to pełen
sukces. Miała trafić w powierzchnię Srebrnego Globu i rozbić się, lecz
nie wycelowała. Dopiero we wrześniu 1959 r. Łuna 2 stała się pierwszym
ludzkim obiektem na Księżycu. A kolejna Łuna (3) pokazała nam po raz pierwszy,
jak wygląda jego ciemna strona. Amerykanom udało się trafić w Księżyc dopiero
w 1962 r., kiedy sonda Ranger 4 rozbiła się na jego powierzchni. Były to
prawdziwie pionierskie lata. Czasy szlifowania techniki i umiejętności
nawigacji kosmicznej. Dziś jednak, po 40 latach, nadal kosmiczne misje
nie są rutyną. Na przykład w 1999 roku NASA straciła w odstępie dwóch miesięcy
dwie sondy marsjańskie - Mars Polar Landera i Mars Climate Orbitera. Po
co sondujemy Układ Słoneczny? Popycha nas ciekawość, ale także przezorność.
Ziemskie zasoby powoli wyczerpią się, Ziemia przeludni i zaśmieci odpadami.
Być może trzeba będzie w przyszłości przenieść się na inną planetę, drugą
Ziemię. Najpierw trzeba jednak ją znaleźć i być przygotowanym do przeprowadzki.
To jednak nie wszystko. Jednym z głównych celów misji kosmicznych jest
również odkrycie, czy życie narodziło się i istnieje poza Ziemią. Być może
jesteśmy rzadkim wybrykiem natury, wynikiem mało prawdopodobnego zbiegu
okoliczności. Bo na razie życia poza Ziemią nie odkryto. Do tej pory nie
zostało potwierdzone sensacyjne doniesienie naukowców amerykańskiej agencji
kosmicznej NASA z sierpnia 1996 roku o znalezieniu śladów mikroorganizmów
w marsjańskim meteorycie AHL84001, którego wiek oszacowano na 4,5 mld lat.
Naukowcy spierają się, czy obłe i podłużne twory, które zobaczyli w mikroskopie
elektronowym Amerykanie, to skamieliny marsjańskich mikroogranizmów, czy
też naturalne kryształy o tak dziwnym kształcie. Wiemy już, że w Układzie
Słonecznym próżno szukać inteligentnej cywilizacji. W minionych stuleciach,
zanim jeszcze człowiek i jego maszyny wychyliły nosa poza Ziemię, panował
większy optymizm. Ludziom wydawało się, że nie tylko planety, ale i Księżyc
jest zamieszkany przez jakieś stwory. Francuski uczony Arago twierdził,
że nawet na kometach może istnieć życie, a i człowiek mógłby tam sobie
poradzić. Jeszcze pod koniec XIX wieku włoski astronom Schiaparelli widział
przez teleskop sieci kanałów na Marsie, które jego zdaniem były systemem
nawodnień inteligentnej cywilizacji. Potem, już w naszym wieku, wzrok astronomów
z nadzieją zwrócił się ku Wenus. Wydawało się, że na tej spowitej białymi
chmurami planecie panują wszelkie warunki do rozwoju życia, klimat jest
ciepły, sprzyjający rozwojowi bujnej, choć mało zróżnicowanej roślinności.
Twierdzono, że Wenus może być w takim stadium jak Ziemia w epoce węglowej
sprzed 300-400 milionów lat. Nic z tego. Pierwsze sondy, które dotarły
do Wenus w latach 60., rozwiały te nadzieje. Ludzkie maszyny były gniecione
jak puszki coca-coli. Ciśnienie atmosfery było tam sto razy większe niż
na Ziemi. Planeta okazała się też za gorąca, a jej atmosfera - trująca.
Potem okazało się, że żadna z planet Układu Słonecznego nie jest na tyle
podobna do Ziemi, by człowiek mógł tam zamieszkać bez ochronnego skafandra
i zapasów przywiezionych z Ziemi. Nie tracimy jednak nadziei, że trafimy
na jakieś, chociaż najbardziej prymitywne życie w naszym układzie. Na Ziemi
mikroorganizmy potrafią poradzić sobie w najbardziej ekstremalnych warunkach.
Spotykano je już w zimnych lodach Antarktydy, na dnie oceanów, głęboko
pod powierzchnią Ziemi, bez dostępu do tlenu. Całe flotylle sond szykują
się w nadchodzącej dekadzie do poszukiwań w pozaziemskiej przestrzeni życia,
albo co najmniej warunków, które mu sprzyjają. Lata 90. przyniosły decydujące
zmiany w bezzałogowym podboju dalekiego kosmosu. Amerykanie, którzy przodują
w badaniach kosmosu, zmienili swoją strategię bezzałogowych lotów. Zamiast,
jak w latach 70. i 80., wysyłać prawdziwe krążowniki kosmosu, najeżone
jak największą liczbą przyrządów badawczych ciężkie do granic ładowności
rakiety, a przy tym bardzo drogie, postawili na dużą liczbę bardzo tanich
statków. Szansę na realizację mają dziś w USA tylko te misje, których całkowity
koszt nie przekracza 250 mln dolarów. To tylko ułamek kwoty, jaką kosztowały
misje sond Viking (ponad 3 mld w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze).
Ostatnią drogą i wielką sondą jest Cassini, która w październiku 1997 r.
wyruszyła w kierunku Saturna. Ma wielkość 2,5 piętra, waży prawie 6 ton
i kosztowała 3,5 mld dolarów. Szefowie tej misji dostają z pewnością palpitacji
serca na samą myśl o tym, że może się ona zderzyć z małym kamyczkiem zabłąkanym
w przestrzeni kosmicznej albo np. mieć ukrytą wadę w komputerze. Nie jest
łatwo przemierzać olbrzymie odległości. Jeśli wyobrazimy sobie Ziemię jako
okrągłe winogrono, to Księżyc - wielkości pestki od wiśni - krąży w odległości
około 0,5 m. Słońce (będzie miało rozmiar człowieka) świeci 150 metrów
dalej. Do Jowisza (rozmiarów dużego grejpfruta) jest ponad 0,5 kilometra,
do Saturna (wielkości pomarańczy) - prawie 1,5 kilometra. Uran i Neptun
(cytryny) - widnieją w odległości 3 i 4,5 km. Człowiek ma w tej skali wielkość
atomu. Najbliższa gwiazda odległa jest o 40 tys. km. A najdalsza ziemska
sonda, Voyager, leci obecnie w odległości zaledwie ok. 10 km. Sondy Voyager
1 i 2 oraz Pioneer 1 i 2 już wyleciały poza orbitę najdalszej planety -
Plutona. Znajdują się na kursie do innych gwiazd. Poruszają się jednak
tak żółwim tempem, jak na kosmiczne skale odległości, że dotrą do najbliższych
gwiazd za kilkadziesiąt tysięcy lat. Trzeba mieć nadzieję, że wcześniej
wymyślimy szybsze sposoby podróżowania.
Technika lotów pozaziemskich
Na razie loty sond kosmicznych przypominają kamień wyrzucony z procy. Sonda
wyrywa się spod władzy ziemskiego ciążenia na pokładzie rakiety. Ostatni
stopień rakiety jest odpalany na ziemskiej orbicie i nadaje sondzie taką
prędkość, by mogła pomknąć ku innej planecie, planetoidzie lub komecie.
To jest jednak już ostatnie pchnięcie". Dalej sonda leci siłą bezwładu.
Ma jedynie niewielki zapas paliwa, żeby co jakiś czas korygować kierunek
lotu, a u celu np. wejść na orbitę planety lub na niej wylądować. Silniki
nie mogą działać non stop, gdyż szybko zabrakłoby paliwa. A nie można brać
zbyt wiele paliwa w podróż, bo wyniesienie na orbitę każdego dodatkowego
kilograma słono kosztuje. W zamian sondy sprytnie rozpędzają się po drodze,
korzystając z siły grawitacji mijanych planet. Ten sposób napędu zwany
jest metodą wspomagania grawitacyjnego. Przelatując tuż obok planety sonda
jest chwytana w jej pole grawitacyjne, zatacza wokół niej łuk i potem jest
wyrzucana z większą prędkością. Sonda oczywiście nie zyskuje energii za
darmo. Sama wprawdzie przyśpiesza, ale planeta nieznacznie zwalnia. Można
też tak zaprojektować tor lotu koło planety, aby jej oddziaływanie grawitacyjne
zmniejszyło prędkość sondy. Tor lotu sondy zwykle przypomina spiralę, która
zatacza kręgi wokół Słońca, zbliżając się do planet, zanim skieruje się
w kierunku ostatecznego celu lotu. Taka technika lotu zaoszczędza paliwa
(i pieniędzy), ale zabiera czas. Galileo np. leciał do Jowisza (rozpędzając
się po drodze za pomocą Wenus i Ziemi) aż sześć lat. Co w przyszłości będzie
napędzało sondy, ruszające na podbój Układu Słonecznego? Dla bezzałogowych
sond kosmicznych na razie najlepszy będzie napęd jonowy. Pierwsza sonda
napędzana silnikiem jonowym, zwana Deep Space 1, już wyruszyła w podróż.
Niesie niewielki zapas paliwa - płynnego gazu ksenonu. Jony ksenonu są
rozpędzane w polu elektrycznym silnika sondy i wyrzucane z niego z wielką
prędkością. Siła odrzutu pcha sondę w przeciwną stronę. Jest to napęd cichy,
ekologiczny i bardzo wydajny. Niewielki zapas paliwa wystarcza, by silnik
działał nawet i kilkadziesiąt lat. W tym czasie, choć powoli i z mozołem,
może rozpędzić sondę do prędkości bliskich prędkości światła. Taka szybkość
pozwoli sondzie przemierzać odległości mierzone w latach świetlnych. Najbliższe
gwiazdy, odległe o 4 lata świetlne, znajdą się więc w zasięgu ludzkich
aparatów. W gabinetach konstruktorów rozwijane są też zupełnie fantastyczne
(na razie) koncepcje. Jedną z nich jest napęd żaglowy". Sonda rozwijałaby
na orbicie gigantyczny żagiel, zbudowany z superlekkiego materiału, który
łapałby powiewy wiatru słonecznego, czyli naładowanych cząsteczek (elektronów
i protonów) wyrzucanych ze Słońca. Wiatr słoneczny odpychałby sondę od
Słońca, kierując ją w odległe rejony Układu Słonecznego, po opuszczeniu
którego sonda musiałaby oczywiście ustawić tak swój żagiel, by złapać wiatr
innych gwiazd i pomknąć dalej, żeglując w przestrzeni międzygwiezdnej,
tak jak dawni żeglarze po ziemskich oceanach. Inna wersja tego pomysłu
mówi, że żagle sondy będą popychane przez wiązki potężnych laserów, umieszczonych
na ziemskiej orbicie. Niewykle słaby wiatr słoneczny nie zdoła popchnąć
zbyt ciężkich sond. Ale w tej chwili rozważa się konstrukcje miniaturowych
sond, małych, lekkich i inteligentnych", których cała chmara będzie penetrować
Układ Słoneczny. Same będą wybierały cel, same też odezwą się do Ziemi,
jeśli coś ciekawego znajdą.
Powrót
do strony głównej Encyklopedii Kosmosu